Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To była zima stulecia!

Andrzej Flügel 68 324 88 06 [email protected]
fot. Tomasz Gawałkiewicz
W czasie powszechnego ocieplenia mróz i śnieżyca w naszym kraju pozostają odległym wspomnieniem. A co dopiero zima stulecia. Ostatnia zmiotła Edwarda Gierka i jego ekipę. Ustrój jeszcze pozostał. Było to mniej więcej w tym samym czasie, tyle, że 31 lat temu.

25-26 grudnia 1978

Święta spędzamy u rodziców w Zielonej Górze. Od pół roku żona i prawie trzyletni synek mieszkają w Stegnie, na początku Mierzei Wiślanej. Ja zostałem w Zielonej Górze, żeby skończyć studia. Wynieśliśmy się, bo dostaliśmy tam mieszkanie, u nas nie było szans. Znaleźliśmy je z ogłoszenia w "Głosie Nauczycielskim". Nie jakieś tam luksusy, ale swoje. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. 700 m od morza. Żona uczy matematyki, ja jak skończę studnia, będę tam uczył historii.

27 grudnia

Rano: Wstajemy o 4.30, bo o 6.00 mamy autobus do Gdańska. Jedziemy już, bo jakiś szaleniec w ministerstwie oświaty zmienił terminy ferii. Między świętami a sylwestrem są lekcje! To przetrwało chyba trzy lata, ale akurat trafiło na nas. Żona ma na ręku Radka, ja taszczę torby z rzeczami i prezentami. A pod pachą tablicę szkolną, którą młody dostał pod choinkę (do torby się nie zmieściła). Pada deszcz, jest powyżej zera.

Południe: Trasa wiedzie przez Gorzów, Wałcz, Chojnice. Zanim dojechaliśmy do Gorzowa, śnieg zamienia się w deszcz, temperatura opada z godziny na godzinę. Autobus przebija się w śnieżycy. W Gorzowie ma już godzinę spóźnienia.

Wieczór: Jedziemy w zadymce. W Gdańsku zamiast o 16. 00, jesteśmy po 20.00. Sypie śnieg, na dworcu szał. Biegniemy tam, gdzie odjeżdża ostatni autobus do Stegny. Czeka tłum. Kierowca staje w drzwiach i mówi, że już nikogo nie zabierze. Widzi nas i woła: "Ta pani z dzieckiem, tak. Proszę". Krzyczę, że jesteśmy razem, ale drzwi się zamykają. Stoję jak głąb z torbami i tablicą pod pachą. Autobus rusza, ale zatrzymuje się. Woła mnie żona. Kierowca się zlitował. Jedziemy z wielkim trudem, już tworzą się wielkie zaspy. To był ostatni PKS, który dotarł na Mierzeję Wiślaną przed dwutygodniową przerwą.

28 grudnia

Wstajemy i oczom nie wierzymy. Zaspy coraz większe, cały czas sypie śnieg. Patrzę na termometr. Minus 28! Jest zapas węgla, w domu cieplutko, więc mamy to gdzieś. W Stegnie, która tętni życiem w lecie, teraz spokój i cisza. Sklepy czynne, piekarnia działa, główna ulica jeszcze przejezdna.

29 grudnia

Już nikt do nas nie dojedzie. Zasypało drogi do Gdańska i Elbląga. Do rodzącej kobiety lekarz przyleciał helikopterem. Cały czas pada. Las, który jest tuż za domem, wygląda kapitalnie. A morze w scenerii zimowej. Coś pięknego.

31 grudnia-1 stycznia

Sylwestra spędzamy w domu. Nawet gdybyśmy chcieli gdzieś pójść, to nie ma jak. Obie babcie daleko i nie ma z kim zostawić młodego. Jest fajnie. Pijemy szampana, za oknem piękna zima. Mamy po dwadzieścia kilka lat, słuchamy Bee Geesów, kochamy się i świat stoi otworem. Jeszcze nie wiemy, że w Stegnie i nad morzem nie zostaniemy.

2 stycznia

Komunikat w telewizji. Wszystkie szkoły, w tym uczelnie, mają przedłużone ferie. Nie muszę pędzić do Zielonki. Zresztą nie mam jak. Stegna odcięta od świata. W sumie sklepy są czynne, chleb można kupić. Jeździmy z młodym na sanki. Dookoła śnieg, mamy wiele czasu dla siebie.

5 stycznia

Rzeczywistość jednak skrzeczy. Nie wziąłem żądnych książek i notatek. Na początku stycznia miałem mieć ważny egzamin. Obiecałem też promotorowi dać kolejny rozdział pracy magisterskiej. Planowałem, że siądę po sylwestrze. Tylko jak? Internetu wtedy nie było.

6 stycznia

Muszę jechać. Krystyna dowiedziała się, że droga do Gdańska została jakoś odśnieżona, porobione tzw. mijanki, jak na Syberii. PKS jeszcze nie wznowił kursów, ale od wczoraj jedzie autobus, który odwozi robotników do stoczni. Znajomi podpowiadają, że mam stanąć między ludźmi i udawać stoczniowca. - Jest ich tylu, że nikt nie zapyta, skąd się wziąłeś - mówią. Odjazd 5.00.

7 stycznia

Noc: Nie kładziemy się, żebym nie zaspał. Słuchamy jedynki (tylko ona miała program nocny, słynny "Wita was Polska"), gramy w karty, gadamy. Idę na przystanek. Zwały śniegu, minus 25. Staję w gromadce ludzi. Nikt o nic nie pyta. Jadę. Śnieg na wysokości okien autobusu. Droga odgarnięta na tyle, że mieści się autobus. Co pewien czas wykopana "mijanka". Ale jazda!

Ranek: Jest 6.00. Dworzec w Gdańsku otwarty, ale kompletnie pusty. Czynna jedna kasa. Stoję sam na środku wielkiego holu. Wszystkie godziny odjazdów zaklejone. Pytam kolejarza, o co chodzi. - Co pan, wczorajszy? Jak coś w ogóle odjeżdża, to tylko z Gdyni. Jakoś pan się tam dostaniesz - mówi. Rzeczywiście, słynna kolej dojazdowa działa. Jestem w Gdyni. Na dworcu ścisk, zadyma, zaduch i syf. Ludzie koczują, czekając, czy coś pojedzie. Dowiedziałem się, że pociągi do Poznania są odwołane, z wyjątkiem ekspresu Bałtyk o 21.40. O Jezu! Jest dopiero po 7.00. Kupiłem bilet i mam przynajmniej jakąś perspektywę.

Południe: Słyszę, że zapowiadają pociąg do Bydgoszczy. Myślę sobie: lepiej być bliżej Poznania, może coś złapię wcześniej, w najgorszym razie pokoczuję w Bydgoszczy i zaczekam na ekspres. Wbijam się, nawet znajduję miejsce. Jest ciepło, fajnie. Zasypiam natychmiast. Ktoś mnie szarpie: "Panie, dalej nie jedziemy! Wysiadka". Patrzę przez okno i widzę napis "Pruszcz Gdański". Co jest? "Trakcja oblodzona. Nie da rady". Dworzec w Pruszczu niczym z filmów Barei. Smutna bufetowa, z dań tylko pomidorowa i bigos. Biorę pomidorową i elektrycznym wracam do Gdyni. Tam przez 13 godzin łażę po dworcu z przerywnikiem na siedzenie na schodach, bo ławki zajęte.

Wieczór: Podstawiają ekspres Bałtyk. Tłumy ludzi, obrazki znane mi tylko z pierwszych powojennych filmów. Jestem młody, sprytny. Mam miejsce. Jedziemy! Po godzinie stajemy na jakiejś stacji. Z oknem zadymka, na szybach kwiaty od mrozu. Trakcja oblodzona, gdzieś szyny popękane. Jedziemy trasą okrężną, przez Malbork.

8 stycznia

Noc: Dwie godziny jechaliśmy, a teraz stoimy od mniej więcej trzech. Podrzemuję, gadam z towarzyszami niedoli. Ktoś wyciągnął flaszkę, wypiliśmy. Pytamy konduktora, kiedy będziemy w Poznaniu. Odpowiedź jest bardzo precyzyjna: - Jak przyjedziemy, to będziemy.

Południe: Docieramy do Poznania. Po 20 godzinach! Tam armagedon. Nigdy nie widziałem tylu ludzi na dworcu. Po prostu tkwią tu ci, którzy jadą z południa na północ i odwrotnie, ale utknęli w Poznaniu. Niektórzy jeszcze nie dojechali z sylwestra. Na rozkład nie ma co patrzeć. Stoję w wielkiej kolejce do informacji. A tam pyszne dialogi.

- Dzień dobry. Do Lublina?
- Chyba reniferami.
- Chcę dojechać do Bielska Białej!
- Pan chyba żartuje.
- Jak dostanę się do Olsztyna?
- Do Olsztyna!? Kasiu (do koleżanki obok), ten pan chce do Olsztyna! Cha, cha, cha! Może jutro.
Podchodzę. - Do Zielonej Góry?
- O ten pan ma szansę - głośno mówi pani w okienku. Wszyscy słyszą i myślą: a to szczęściarz. - Do Zielonej Góry tak. Niech pan idzie na peron czwarty. Tam stoi pociąg do Zbąszynka. Proszę usiąść i czekać. W końcu pojedzie, ale nie wiem, o której. W Zbąszynku złapie pan do Zielonej.
Odchodzę z triumfalną miną, a gość, który chciał jechać do Lublina, patrzy na mnie z zazdrością. Odnajduję pociąg, siadam. Po dwóch godzinach rusza. W Zbąszynku jakby nie było klęski, obok stoi skład do Zielonej. Śnieg o połowę mniejszy, a zamiast minus 20, jest zaledwie minus 7.
Wieczór: Docieram do domu o 19.00. Uff! Jechałem 47 godzin. Ale chcieć to móc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska