Stajemy tuż obok ratusza, w sercu Rudnej. Ot, takie małe, poniemieckie miasteczko. I stąd zdziwienie, gdy na tablicy na ratuszowej ścianie przeczytamy, że rezyduje tutaj wójt, a nie burmistrz. Czyli to jednak wieś. Wdrapujemy się na 65-metrową wieżę XIV--wiecznego kościoła pw. św. Katarzyny, dziś będącego prawosławną cerkwią pw. Pod-wyższenia Krzyża Świętego. To najstarszy zabytek w okolicy. Widok ponownie każe wątpić w wiejskość Rudnej. Chociażby za sprawą nowiutkich, czerwonych dachówek na dachach okolicznych domów, kolorowych elewacji, dobrych ulic...
- I proszę pomyśleć, że w 1945 roku w centrum znajdowały się tylko ruiny spalonego przez Rosjan ratusza - mówi Danuta Adamska, liderka Towarzystwa Przyjaciół Rudnej. - Po jego rozebraniu była wielka dziura, w której z czasem powstała namiastka parku. Część domów była zniszczona, inne zaniedbane.
I nasza przewodniczka przekonuje nas, że przed 1945 roku miasteczko Rudna - tak, wówczas było to miasto - wcale nie była takim końcem świata. W 1899 r. otwarto linię kolejki wąskotorowej z Rudnej do Polkowic. Wkrótce, bo w 1901 r. miasto otrzymało własny dworzec kolejowy (Rudna Miasto). Już po pierwszej wojnie światowej powstało osiedle w pobliżu dworca kolejowego, zaś na polach koło Gródka wzniesiono nową szkołę. W 1909 r. uruchomiono wodociąg miejski, w 1911 r. - kanalizację. Na przemysł miejski składały się w tym czasie: zakład przetwórstwa ziemniaków (m.in. płatkarnia), dwa młyny, cegielnia, wytwórnia wyrobów ceramicznych, tartak, zakład produkujący wyroby cementowe oraz słynna w okolicy mleczarnia, w której, podobnie jak w fabryce ziemniaczanej, posiadali udziały okoliczni ziemianie. W 1921 r. funkcjonowała wytwórnia torfu opałowego i spółka elektryczna. Dzięki stacji węzłowej w Gwizda-nowie miasto zyskało bezpośrednie połączenia kolejowe z Wrocławiem, Głogowem i Berlinem. Pozostało jednak lokalnym ośrodkiem nastawionym na obsługę okolicznego rolnictwa (przemysł przetwórczy, kasa oszczędności), ale miało również pewne ambicje kulturalne. Wiadomo np., iż dysponowało salą widowiskową, w której regularnie odbywały się przedstawienia teatru objazdowego oraz koncerty, funkcjonowała drukarnia, działało także Towarzystwo Śpiewacze Męskie. A z dawnej reklamy dowiadujemy się, że chciała być też miejscem wypoczynku.
- W 1905 roku w Rudna liczyła więcej mieszkańców niż dziś - dodaje Adamska…
Kawa była jeszcze ciepła
- Do Gwizdanowa dotarłem wraz z rodzicami pod koniec lipca 1945 roku - wspomina Ignacy Ostrowski. - Wcześniej mieszkaliśmy w województwie tarnopolskim. W 1944 roku, po zamordowaniu mojego taty przez UPA, wyjechaliśmy w okolice Krakowa. Już w maju mama i brat szukali miejsca do życia. Pierwotnie miały to być okolice Oleśnicy. Jednak przyjechaliśmy tutaj. To był pierwszy zorganizowany transport z Kresów. Jednak ludzi trochę już tutaj było, raptem kilka zajętych domów. Przybyli z innych rejonów Polski. Dlaczego Rudna? Na stacji w Bytomiu, gdzie koczowaliśmy w szałasach między torami, usłyszeliśmy, że Rudna to ładne miasteczko z porządnymi domami. Trzymaliśmy się razem, w trudnych czasach ludziom raźniej, gdy wokół znajome twarze. Najpierw poszukiwanie gospodarstwa, później wywiesiliśmy biało-czerwoną flagę, aby pokazać, że dom jest zajęty. Starszy brat też zajął gospodarstwo, zastał tam jeszcze przywiązaną do żłoba krowę. Niemcy, jak uciekali, zostawili bydło w kilku domach. I tak rozpoczęliśmy nowe życie…
Dla Kresowian to był prawdziwy koniec świata. Jednak początki nie były wcale takie złe. Jak wspomina pan Ignacy, na stole stała jeszcze ciepła kawa, a wokół unosiło się fruwające pierze z rozerwanych poduszek i pierzyn… Jego dzieciństwo upływało w świecie niemieckich mebli, zabawek, w stodole było zgromadzone zboże. Stare meble zostały w wagonach, gdyż przybysze stwierdzili, że tutaj są przecież lepsze. Później zaczęli natychmiast zwozić wózkami węgiel.
Powoli gospodarstwa się rozwijały. Cytując: jak się pędziło na okoliczne łąki bydło, to było one liczone w dziesiątkach. Większość rodzin trzymała trzy, cztery krowy. Bowiem z tego się żyło. Kobiety, nazywane spadochroniarzami, woziły na legnicki targ wiktuały. I gdyby nie ten rok 1949, gdy zaczęto na siłę tworzyć kołchozy, nie wiadomo, jak potoczyłoby się życie wsi. Pan Ignacy zapamiętał jeden obrazek. Do stołu ustawionego w centrum miasta przyprowadzano konie, które miały być teraz wspólne, kołchozowe.
- Było ciężko, ale ludzie byli jakby bardziej razem, pomagali sobie, wspierali, gdyż były to naprawdę niebezpieczne czasy, pełne szabrowników, żołnierzy rosyjskich, którzy często zachowywali się jak zdobywcy - dodaje brat pana Ignacego, Józef. - Jednak na naszej ulicy żyli ludzie praktycznie z jednej kresowej wioski. Ot, sami swoi.
Krzaki i ptaki
Rudna wabiła wyglądem dostatku i względnego, ale jednak bezpieczeństwa, szczególnie dla przybyszów z Kresów, mających za sobą doświadczenia chociażby wołyń-skich mordów. W Rudnej zastali wyglądające zamożnie gospodarstwa, wszystko murowane, pod dachówką, pola, gdzie nie trzeba było walczyć o miedzę. Było też kilka okazałych domostw przedwojennych, powiedzmy, fabrykantów. Wprawdzie Rudna praw miejskich po wojnie nie odzyskała, ale zachowała klimat. Nawiasem mówiąc, w 1945 roku, chyba nieco z rozpędu, w mieście rezydował burmistrz.
Tymczasem Ostrowscy opowiadają o krzakach i ptakach. Krzaki to ci, którzy przyjechali tutaj na samym początku, a ptaki - mieszkańcy, którzy później „przylecieli”. Do grona tych drugich zaliczana jest już Janina Wertepna, która przyjechała „dopiero” na początku lat 50.
- W 1949 roku przyjechałam do Legnicy - wspomina. - Urodziłam się w okolicy Łańcuta, później chodziłam do szkoły w pobliskiej Rakszawie. Praktycznie od 16. roku życia byłam zdana sama na siebie, a bieda była tam straszna. Do Legnicy trafiłam z nakazem odpracowania trzech lat stażu. Jednak w mieście ja, dziewczyna ze wsi, po prostu źle się czułam. Ponieważ w Rudnej mieszkała moja rodzina, często tutaj bywałam. Tutaj znalazłam pracę, tutaj poznałam mojego męża i cóż, zostałam.
Pani Janina stała się siłą napędową życia kulturalnego wsi. Koło gospodyń wiejskich, zespół… Często sięga także po pióro. Stąd spisała wcześniejsze dzieje Rudnej, opierając się na opowieściach rodziny, znajomych. Pisze o niechęci do pracy w kołchozie, bo ludzie pragnęli gospodarować na swoim. W Rudnej powstał on przy ulicy, nomen omen, Dworskiej. Trudne czasy, gdy z pracą było więcej niż krucho, młodzi szukali jej w bliższej i dalszej okolicy. Na kolei, w „odziedziczonej” po Niemcach płatkarni, w lubińskiej fabryce instrumentów lutniczych, czyli w popularnych „fortepianach”. Szczególnie nobilitowała praca w płatkarni, bowiem tam produkowano na… eksport.
- W każdy wtorek i piątek nasze panie, tak, tak, te tak zwane spadochroniarki, wyruszały do Legnicy na targ - wspomina pani Janina. - Jaja, masło, ser, śmietana, fasola, drób… Zresztą towarzystwo na tym targu było bardzo międzynarodowe. Na czarno ubrane Greczynki, muzułmanki z zasłoniętymi twarzami, Żydzi, Rosjanie, Niemcy…
Najpierw byli wiertnicy
Ze starszymi wiekiem rudnianami odbywamy swoistą podróż w czasie. Odliczany jest on… kolejnymi pierwszymi sekretarzami Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Słyszymy, że to się działo „za Bieruta”, „za Gomółki”, „za Ochaba” i wreszcie „za Gierka”. I gdy pytamy o epokę, gdy życie zaczęło być lżejsze, to słyszymy to ostatnie nazwisko. Jednak nie za sprawą Pewexów, sklepów komercyjnych, małego fiata i płynących z Kuby pomarańczy…
- Najpierw pojawili się wiertnicy - wspomina pani Janina. - To było jeszcze wcześniej. Ale nikt nie podejrzewał, że to będzie aż tak. Oczywiście ludzie na tę miedź czekali, tutaj zawsze było krucho z pracą, ludzie wyjeżdżali, a ilu może się z tego rolnictwa wyżywić?
- Pracowałem w biurze geodezji i mój ówczesny szef powiedział, że od początku to, że mamy miedź, to był powód do zadowolenia - kończy pan Ignacy. - Trochę się obawiano tego zbiornika osadowego, ale myślę, że bardziej szkodzi wdychanie tego, co leci z rur wydechowych samochodów.
- Bez dyskusji, miedź tak naprawdę nas postawiła na nogi, i to nie tylko tych, którzy poszli do kopalni czy huty, tutaj wszystko wokół ruszyło - dodaje pan Ignacy.
Wracamy na rynek. I słyszymy, że gdyby nie złotówki z miedzi, pewnie zamiast ratusza byłby parczek. Ratusza, który dwieście lat wcześniej ufundował Fryderyk II Wielki. Kiedyś mógł to zrobić tylko władca. Dziś może na to sobie pozwolić gmina. Teraz jedna z najbogatszych w Polsce. Bo w Rudnej jest jeszcze jedna metoda wyznaczania czasu. „Przed KGHM” i „teraz”…
Rudna to wieś niezwykła. Od lat plasuje się w gronie najbogatszych polskich gmin. W czasach pruskich, do 1818 roku, Rudna stanowiła siedzibę powiatu. Miasto, które dzięki stacji węzłowej w Gwizdanowie zyskało znakomitą szansę rozwoju, pozostało jednak lokalnym ośrodkiem nastawionym na obsługę okolicznego rolnictwa. I wojna światowa przyniosła zniszczenia, po II wojnie światowej opustoszało, aby w 1965 r. utracić prawa miejskie. A dziś? Cytat ze strony internetowej: „Radni gminy Rudna podjęli decyzję o zwiększeniu jeszcze w tym roku niektórych wydatków. Na lokalne cele przeznaczyli ponad 859 tysięcy złotych. Decyzję tę podjęli dzięki dodatkowym dochodom budżetowym w kwocie ponad 1,13 miliona. Nadplanowe wpływy do samorządowej kasy to przede wszystkim środki pochodzące z opłaty eksploatacyjnej w wysokości 928 tysięcy zł i darowizny od KGHM (147 tys. zł)”... Gmina wprost śpi na miedzi, do tego dochodzi zbiornik wód poflotacyjnych Żelazny Most.
Przeczytaj też: KGHM, czyli firma ludzi z pasją. Tam, dokąd tylko wyobraźnia poniesie
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?