Przed kilkoma tygodniami na tych łamach wygłosiłem opinię o sensowności organizowania Gali Sportu Żużlowego w mieście Drużynowego Mistrza Polski. Pomysł wydawał mi się trafiony, więc nie tylko ja przyklasnąłem takiej inicjatywie GKSŻ. Dziś bijąc się w pierś uważam, że był to błąd. Rzekłbym nawet za Janem Tomaszewskim, że był to wielbłąd.
Impreza pomyślana jako ogólnopolska, była dotąd postrzegana jako ciekawy i nowy pomysł doceniania tych, którzy w naszym żużlu osiągnęli sukcesy. Nieważna była kategoria wiekowa, ranga imprezy czy przynależność klubowa. Taka gala ponad podziałami, ponad lokalnymi wojenkami i klubowymi waśniami. Coś czego dotąd w polskim speedway’u nie było. Gala, która miała wprowadzić żużel na salony. Dlatego nagradzano także tych, którzy dla żużla poświecili swój wolny czas, pieniądze i nierzadko kawałek życia, bo właśnie tę piękną dyscyplinę ukochali i zrobili dla niej coś wyjątkowego.
Podobnie miało być w tym roku. Niestety w czwartek w Zielonej Górze zgrzytnęło. Organizatorzy pozwolili, by impreza z założenia ogólnopolska stała się okazją do kolejnej lokalnej wojny. Nie będę wnikał kto komu pozwolił na incydent, ale jedno wiem na pewno. Ten ktoś skompromitował ideę gali, której kilka, a nawet kilkanaście osób poświeciło co najmniej trzy lata pracy. Wszystko na marne. Jeden fragment filmu zniszczył fajny pomysł. Pokazał z całą jaskrawością jak prowincjonalnym i zaściankowym sportem jest żużel.
Ów film obejrzałem. To podobno zielonogórski wkład w rozwój światowej kinematografii i główny rywal "Avatara" do tegorocznego Oskara. Tak uważa kilkadziesiąt, kilkaset a może nawet kilka tysięcy zielonogórskich miłośników lokalnego kina dokumentalnego. Mają do tego prawo. Kulminacyjne i wielce emocjonujące sceny z udziałem Tomasza Golloba i Władysława Komarnickiego są ostrzeżeniem dla innych żużlowców i działaczy. TV Falubaz pokazuje prawdę i tylko prawdę. Prawdę klubową. Smutne, że zamiast cieszyć się sukcesem, niektórym do fajnej zabawy potrzebne są "antygorzowskie" dopalacze. To już nie nałóg, to choroba którą trzeba leczyć.
I żeby było jasne - nie jestem antyzielonogórski, ani antygorzowski. Jestem prosportowy. A czwartkowa gala miała ze sportem tyle wspólnego co temperatura za oknem z tą na Australian Open. A propos sportu. Nasz rodzynek na lodzie Grzegorz Knapp, a wraz z nim kibice od kilku tygodni przez działaczy karmiony był informacją, że w lodowym Grand Prix ma "dziką kartę" uprawniającą go do startów we wszystkich dziesięciu turniejach.
Jakież było zdziwienie ambitnego zawodnika rodem z Grudziądza, gdy zobaczył listę startową pierwszych zawodów. Okazało się, że i owszem jego nazwisko widnieje na liście startowej, ale na pozycji rezerwowego. Tyle to Knapp sam wywalczył w Sanoku. Pewnie gdyby wcześniej wiedział jak "skutecznie" działacze zadbali o niego na arenie międzynarodowej zdobyłby na torze "Błonie" punkt więcej i… bez oglądania się na dumnych granatowomarynarkowych sam wjechałby do elity ice racingu.
Na koniec jeszcze o bardzo smutnej wiadomości. Nie ma już z nami Bronisława Przygrodzkiego. Odszedł ostatni człowiek sukcesu zielonogórskiej piłki, człowiek z charakterem, szelmowskim uśmiechem, walczak jakich mało. Na zawsze zapamiętam jego łzy szczęścia po wygranym meczu w Chocianowie, kiedy Lechia wywalczyła awans do II ligi. To była radość. Szkoda, że Pana już z nami nie ma Panie Bronku.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?