Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nigdy nie byłem głodny

PRZEMYSŁAW PIOTROWSKI 0 68 324 88 69 [email protected]
W Hiszpanii jest okazja nie tylko do wypadów na plażę. Czasem wybierałem się powspinać w pobliskich górach. W tle Murcia.
W Hiszpanii jest okazja nie tylko do wypadów na plażę. Czasem wybierałem się powspinać w pobliskich górach. W tle Murcia. fot. z archiwum Przemysława Piotrowskiego
Po przylocie z Anglii miałem pięć dni do dogranie szczegółów. Załatwiłem sprawy papierkowe, zabrałem 1.500 euro stypendium z uniwerku i wpakowałem się z kolegą Michałem w samolot. Wysiedliśmy i pierwszy szok...

To był 8 października, a przywitało nas 29 stopni Celcjusza. Na to czekaliśmy. Za nami morze, przed nami góry. Wszystko porośnięte śródziemnomorską roślinnością. Ale co dalej? Na szczęście mieliśmy kontakt na miejscu.

Inny świat

Wsiedliśmy do autobusu. Za godzinkę byliśmy na stacji w centrum miasta. Szok, inny świat. Sami Latynosi, nikt nie mówi po angielsku. Czuliśmy się jak dzieci bez języka w "gębie". Odebrała nas koleżanka, którą poznaliśmy dopiero jak się zobaczyliśmy. Bardzo pomogła.

Na uniwersytecie w Murcii (w tle) spędziłem fantastyczny czas
(fot. fot. z archiwum Przemysława Piotrowskiego )

Nocka u niej, a od rana, na wielkim kacu, poszukiwania domu. Znała język świetnie, więc załatwiła to szybko. Mieszkanie na dzielnicy opanowanej przez południowoamerykańskich imigrantów. Tego szukaliśmy. Zawsze głośno, tanecznie, gorąco i przyjaźnie.

Zamieszkaliśmy z rodzinką Paragwajczyków. 100 euro na głowę za miesiąc. Tanio, ale mieszkaliśmy w jednym pokoju i to bez okna.
Na początek musiało wystarczyć. Ruszyliśmy do celu naszej podróży. Uniwersytet San Antonio de Murcia. Piękna, potężna katedra za miastem. Wyglądała wspaniale. Ruszyliśmy do działu dla studentów zagranicznych. I kolejna niespodzianka.

Que? No entiendo

Hi, how are you doing? - zagadał kolega Michał. - Perdoname, que? No entiendo (Przepraszam, co? Nie rozumiem) - usłyszeliśmy. I zaczął się nasz dramat. Okazało się, że nikt nie mówił po angielsku, a my, niestety, nic po hiszpańsku. W końcu uratował nas sam dyrektor działu Pablo Blesa. Jako jedyny mówił płynnie w tym pierwszym. I co się okazało? - Panowie, będziecie uczyć się w języku hiszpańskim - zakomunikował.

Nie pomogły prośby i tłumaczenia, że nie znamy go ni w ząb. Nie mieliśmy wyjścia. W końcu wynegocjowaliśmy: dwa przedmioty po angielsku i trzy po hiszpańsku. Musieliśmy dać radę.

Jak niemowlaki

No i zaczęło się. Na zajęciach zazwyczaj czuliśmy się jak niemowlaki, ale to nas dopingowało do ostrej nauki. Trzy, cztery godzinki dziennie ze słownikiem i książką od gramatyki. Regularne imprezy ze znajomymi z uczelni. Trzymaliśmy z zagranicznymi, którzy często mówili po angielsku. Minęły dwa miesiące. O dziwo zaczęliśmy już coś mówić, rozumieć. Nasze szalone życie nocne kosztowało. "Setki" euro pękały jedna po drugiej. Trzeba było poszukać pracy. Ale jakiej? Nasz hiszpański był, delikatnie mówiąc, średnio zaawansowany. Nasza koleżanka z Polski Kasia zatrudniła się w jednej z knajp, jako kelnerka. Tylko, że ona już mówiła dobrze...

Pokroić ośmiornicę

Wkręciła nas do kuchni. Tam nie trzeba było dużo rozmawiać. Czasem pokroiliśmy mięso, tu wrzuciliśmy na patelnie jajko, czy zmontowaliśmy sałatkę. Tego można było nauczyć się w kilka dni. Dziwnie się czułem ciachając wielkie ośmiornice, przygotowując małże, czy smażąc krewetki. Przynajmniej nigdy nie byłem głodny. Ale praca była dość ciężka. Zawsze pełno klientów, więc nie było czasu na obijanie się. A płacili słabo. Niecałe siedem euro za godzinę.

Często nie wiedziałem za co się zabrać, gdy słyszałem dziesięć zamówień na minutę. Ale dawaliśmy radę, choć nie była to praca, w której do końca się odnajdywałem. Biały frak, wielki kapelusz na głowie i ciągłe taplanie się w jedzeniu. A nasz hiszpański ciągle się poprawiał...

Bar koktajlowy to jest to

Od grudnia zamieszkaliśmy razem z barmanem Franco z Włoch i szalonym DJ-em, Hiszpanem Gabrim. Mieszkanie duże, każdy spory pokój. Niecałe dwie "stówki" za miesiąc. Ale wygoda i styl życia nieporównywalny. Mieliśmy już mnóstwo znajomych. Cały świat. Poczynając od Argentyny, przez Wyspy Zielonego Przylądka, na Hiszpanach kończąc. Potrafiliśmy się dogadać. Na uniwerku organizowano wycieczki. Można było się powspinać w górach, pozwiedzać okoliczne jaskinie, czy udać się na spływ kajakowy rwącą rzeką. W międzyczasie wypady na plażę lub do innego miasta. To było życie. Rano zajęcia, wieczorem praca, a w nocy imprezy do białego rana. Brakowało tylko jednego - lepszej roboty.

Zabrałem kilkadziesiąt CV i ruszyłem w trasę. Długo nie czekałem. Odebrałem telefon i usłyszałem piękny głos. - Pepe Piotrowski? - Si, soy yo (Tak, to ja) - odpowiedziałem. - Ven a coctail bar Charada. Tenemos un trabajo para ti. (Przyjdź do baru koktajlowego Charada. Mamy dla ciebie pracę).

Bar koktajlowy pomyślałem... To było to czego szukałem!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska