Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Wokół wybuchały pociski, byliśmy przygwożdżeni. Bałem się jak nigdy" - mówi st. kpr. Marcin Pikula odznaczony Orderem Krzyża Wojskowego

Michał Olszański
Michał Olszański
Siedzimy w słoneczny dzień na tarasie. Między nami ułożył się wielki, czarny labrador. Jest kawa, ciasto. Sielanka. Jednak ta rozmowa jest trudna. Świadczy o tym fakt, że mój rozmówca wypalił podczas jej trwania więcej papierosów ode mnie. Czyli dużo, nawet bardzo. Ze st. kpr. Marcinem Pikulą, odznaczonym za akcje na misjach Orderem Krzyża Wojskowego (odpowiednik Virtuti Militari, przyznawany w czasach pokoju), rozmawiamy m.in. o Afganistanie.

Od dziecka marzył pan o zostaniu żołnierzem?
Gdzie tam. Gdy dostałem powołanie, zareagowałem tak jak większość: cholera jasna, rok w plecy! Ale już w trakcie odbywania zasadniczej służby, uznałem, że podoba mi się to. Dobrze mi się funkcjonuje w armii. Służyłem w Czerwieńsku, w 4 Zielonogórskim Pułku Przeciwlotniczym. A ponieważ nie miałem zbytnich perspektyw na znalezienie pracy po opuszczeniu armii, zostałem na kolejny rok, jako żołnierz nadterminowy. Potem zostałem zawodowym, no i tak już to trwa do dziś.

Czyli całe dorosłe życie spędził pan w wojsku?Nie, miałem przerwę. Dwa, lub trzy lata. Pracowałem w Castoramie. Pewnego dnia spotkałem swojego byłego dowódcę. Opierdzielił mnie jak należy i umówił na spotkanie z dowódcą dywizjonu. Tak wróciłem do Czerwieńska.

Jak to się stało, że został pan strzelcem wyborowym?
Szykowaliśmy się do wyjazdu na misję, w ramach 21 zmiany w Kosowie. Dostałem etat strzelca w wozie BRDM, czyli właśnie strzelca wyborowego.

Skoro wybrano pana, to znaczy że dowództwo zauważyło że ma pan predyspozycje w tym kierunku…
Powiem tak. Moja mama była myśliwym, więc broń zawsze była w domu. No i nieźle sobie z nią radziłem. Do tego byłem w sumie stateczny, cierpliwy i poukładany. Dlatego wysłano mnie na szkolenie w Centrum Szkolenia Artylerii i Uzbrojenia w Toruniu, słynnej „Szkole duchów”.

Czego uczą w tej szkole?
Wszystkiego, co jest potrzebne aby przeżyć jako strzelec wyborowy. Czyli maskowania, poruszania w terenie, strzelania. Chodzi o to, bym niepostrzeżenie dotarł do określonego punktu, spędził w nim potrzebną ilość czasu niezauważony przez nikogo. Muszę wyznaczyć sobie dwie alternatywne drogi ewakuacyjne. Znaleźć punkty orientacyjne tak, bym mógł błyskawicznie ocenić odległość, bez konieczności sięgania po dalmierz. A po wykonaniu zadania wycofać się tak, by nie pozostawić śladów swojej obecności.Całe to szkolenie kończy się egzaminem, w trakcie którego, w ciągu doby musimy wykonać określone zadania w terenie, nie dając się zauważyć instruktorom.

"Wokół wybuchały pociski, byliśmy przygwożdżeni. Bałem się j...

Z Kosowa nic nie wyszło, jednak później znalazł się pan w Afganistanie, w dodatku z zupełnie nową jednostką. Bardzo pana ciągnęło.
Dla żołnierza misje to jedyna legalna forma dodatkowych zarobków. Moja żona była już wtedy chora na raka i po prostu potrzebowałem pieniędzy na leczenie. Ona zresztą aż do mojego powrotu nie mogła się pogodzić z tym że pojechałem. A okazja pojawiła się, bo 10 brygada Kawalerii Pancernej wysyłała żołnierzy do Afganistanu i mieli wakat. Ja już byłem po wstępnych procedurach i badaniach związanych z Kosowem, więc nadawałem się.

Czyli za granicę pojechał pan w zupełnie nowym otoczeniu?
Nie, tak źle nie było, bo przed wyjazdem mieliśmy półroczny cykl szkoleń w kraju, zdążyłem się więc poznać z kolegami.

W końcu wylecieliście.
Tak. Pierwszym przystankiem była baza Manas w Kirgistanie. Wysiedliśmy z samolotu i zaprowadzono nas do czegoś w rodzaju namiotu cyrkowego, w którym umieszczono piętrowe łóżka. Gdy doszedłem, byłem całkowicie mokry. Miałem na sobie polar, kurtkę, bo gdy wylatywaliśmy z Polski, było zimno. A tu dwadzieścia stopni na plusie. No i te widoki. Płasko, a na horyzoncie majestatyczne, ogromne góry. Pamiętam, że chciałem się zapytać o Afganistan któregoś z powracających żołnierzy. Łatwo było ich odróżnić od nas, świeżaków, w nowiutkich mundurach i sprzęcie. Zapytałem jednego o bazę Warrior, do której byliśmy przydzieleni. - Trzymaj się dupy i uważaj na siebie - powiedział. - Spodziewaj się napadów, ataków moździerzowych i rakietowych… Zaraz, zaraz, nikt mi o rakietach nie mówił. Zrobiło się dziwnie.
Potem przetransportowano nas do Bargam w Afganistanie. To taka baza-miasto, z wieloma podbazami różnych krajów. Polska część nazywała się White Eagle. Stamtąd polecieliśmy do Scharamy, a potem, śmigłowcami do bazy Worrior w prowincji Gazini. Na styku odpowiedzialności polskiej i rumuńskiej.

Na początku byłem strzelcem-ratownikiem. Jednak po dwóch tygodniach mój dowódca dowiedział się, że jestem po Szkole duchów. Wręczył mi Krystynę, potem Lucynę - miałem dwie sztuki broni wyborowej - i od tej pory służyłem już jako strzelec wyborowy.

Jak wyglądały pierwsze dni w bazie?
Przede wszystkim okazało się, że zabraliśmy ze sobą rzeczy nieprzydatne, a te niezbędne, jak sznurek paracord czy termobielizna, zostały w Polsce. Prościej było zamówić je na Amazonie, niż czekać na dosłanie z kraju. Dlatego po powrocie starałem się doradzać kolegom wyjeżdżającym na misje, co im się przyda, a co niekoniecznie. W ciągu pierwszych 48 godzin nieco mnie przeraził fakt, że przez cały czas trzeba było chodzić w kamizelce kuloodpornej. I to nie dla czyjegoś widzimisię. Potem pojawiły się poranne alarmy, w trakcie których musieliśmy ukrywać się w schronach. Trudno opisać co się czuje przechodząc obok miejsca, gdzie jeszcze niedawno stał namiot, ale pozostał po nim tylko lej. Dopóki człowiek się z tym nie zderzy, to wydaje się to jakąś abstrakcją. Jednak mijają dni i ta rzeczywistość staje się normalnością. Odnajduje się swoje miejsce i robi to co ma robić.

Czyli co?
Na początku byłem strzelcem-ratownikiem. Jednak po dwóch tygodniach mój dowódca dowiedział się, że jestem po Szkole duchów. Wręczył mi Krystynę, potem Lucynę - miałem dwie sztuki broni wyborowej - i od tej pory służyłem już jako strzelec wyborowy. Byliśmy wyznaczeni do ochrony Operacyjnego Zespołu Doradczo-Szkoleniowego (OMLT), w skrócie „Omlet”. Tam gdzie działał Omlet, byliśmy i my. Głównym zadaniem Zespołu było szkolenie żołnierzy afgańskich, ale też pomaganie im w zadaniach w terenie.

Przezydent Bronisław Komorowski wręcza Marcinowi Pikuli Order Krzyża Wojskowego
Przezydent Bronisław Komorowski wręcza Marcinowi Pikuli Order Krzyża Wojskowego Archiwum

I właśnie podczas takiego szkolenia wziął pan udział w pierwszej z akcji, za które otrzymał pan Order Krzyża Wojskowego.
To było jakieś trzy tygodnie po przylocie. Szkoliliśmy żołnierzy afgańskich. To szkolenie przypominało naszą unitarkę, którą przechodzi się na początku służby. Tego dnia pojechaliśmy do Moquru, gdzie odbywało się strzelanie. Nagle sami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzowym. Wokół zaczęły wybuchać pociski, byliśmy przygwożdżeni. Zaproponowałem mojemu dowódcy, kapitanowi Wdowiakowi, że spróbuję przedostać się do budynku stojącego obok, wejść na górę i stamtąd postaram się coś zdziałać. No i pobiegłem. Po pierwszym wybuchu, gdy sypnęło odłamkami, wiedziałem że to był zły pomysł. Przy drugiej eksplozji, bałem się tak, jak nigdy w życiu. Ale udało się. Nic mnie nie trafiło, wbiegłem do tej XIX-wiecznej willi, popędziłem na górę, na strych i zacząłem szukać moździerza. W Afganistanie jest charakterystyczna ziemia. Na wierzchu znajduje się pięciocentymetrowa warstwa przypominająca mąkę. Przy wystrzale moździerzowym wzbija się duży tuman. Tak, jakby szybko przejechał samochód. No i takiego czegoś wypatrywałem. Obok willi był posterunek afgańskiej policji i któryś z nich pruł na oślep ze swojego DSzK. Złożyłem się w kierunku, w którym strzelał i nagle w krzyżu celownika pokazał się moździerz i trzech obsługujących go talibów. Poprosiłem dowódcę o zgodę na otwarcie ognia. Dostałem. Można by to ująć w ten sposób: Dwa z trzech problemów rozwiązałem. Trzeci zniknął.

CZYTAJ RÓWNIEŻ:

Kolejny raz coś zupełnie abstrakcyjnego stało się rzeczywistością, kolejna granica została przekroczona…
Pewne sytuacje można sobie wyobrażać, jednak zostać wobec nich postawionym w realnym świecie, w życiu, to zupełnie inna rzecz. Są zdarzenia, które łamią twój kręgosłup moralny i z którymi musisz borykać się sam. To, że są skrywane, nie znaczy że nie istnieją. Gdzieś tam w tobie są, pozostają i będą. Tutaj psycholog, przynajmniej w moim przypadku, niewiele mógł pomóc. Dopiero pewien ksiądz, który uzmysłowił mi co tak naprawdę leżało na szalach wyboru, do mnie trafił. Dlatego takie ważne jest to, że powstało w Warszawie Centrum Weterana. Miejsce przeznaczone dla tych, którzy wracają z misji. I mają traumatyczne przeżycia.
Takich akcji było więcej. Tak, do końca misji jeszcze kilka. Po drugiej lub trzeciej, dowódca powiedział mi, że wystąpił o przyznanie mi Orderu Krzyża Wojskowego.

St.kpr. Marcin Pikuła. Kawaler Orderu Krzyża Wojskowego.
St.kpr. Marcin Pikuła. Kawaler Orderu Krzyża Wojskowego. Mariusz Kapała

Jak długo był pan w Afganistanie?
6 miesięcy 2 tygodnie i 3 dni. I tylko w obozie czuliśmy się względnie bezpiecznie. Wychodząc za bramę, cały organizm przestawiał się na działanie w trybie zagrożenia. Trudno człowieka do czegoś takiego wyszkolić. W Polsce nikt nie próbuje cię zabić podczas ćwiczeń. Dlatego to później tak silnie w nas siedzi. Syndrom stresu pola walki. Minęło wiele lat, a nawet teraz pewne rzeczy wracają. Wystarczy podobny widok, zapach i już jestem na spięciu, organizm przechodzi w tryb alarmowy. Pierwsze dni po powrocie, pierwsze miesiące, to było totalne nieprzystosowanie. Żona poprosiła mnie kiedyś o wyrzucenie śmieci. Schodzę klatką w bloku i macam się po udzie. Kurde, broni nie wziąłem! I zawracam. Dopiero po chwili myślę sobie: jesteś w Polsce i idziesz śmieci wyrzucić. Nie wygłupiaj się. Innym razem idę ulicą, a jakiś samochód przejechał przez niedopasowaną studzienkę. Zaterkotało, a ja już jestem na kolanie, patrzę po oknach, szukam broni.

Order, który dostałem to jest dla mnie coś. Człowiek odczuwa dumę, nawet samo to, że został zauważony jest przyjemne. Ale wiem też, że jest wielu, którzy nie zostali zauważeni. Zresztą w Polsce, mam wrażenie, nie docenia się wojska. A polski żołnierz, to dobry żołnierz.

Opowiada pan o traumatycznych przeżyciach. Czy kiedykolwiek myślał pan jednak o ponownym wyjeździe na misje?
To może dziwne, ale tak. Większość z nas tak ma. Zaraz po powrocie mówimy, że za żadne skarby nie wrócimy. Ale mija dwa, trzy miesiące i człowiekowi zaczyna czegoś brakować. Być może ten wyrzut adrenaliny jest na tyle duży, że zaczyna działać trochę jak narkotyk…

Żołnierze mówią nieraz o szczególnej więzi, jaka wiąże ludzi w takich miejscach…
Oczywiście. Trudno to opisać. Idziesz z kolegami przez wieś, wrogi teren, i wiesz, a w zasadzie każdy z was wie, że ten obok wskoczy dla ciebie w każde gówno. Zrobi wszystko, żeby cię ratować. Wielokrotnie ja osłaniałem kolegów, ale zdarzyło się na przykład, że podczas jednej z akcji, budynek w którym byłem zawalił się pod ostrzałem. Myślałem że to koniec, ale pojawili się koledzy, odparli atak i wyciągnęli mnie stamtąd.

CZYTAJ RÓWNIEŻ:

W pana przypadku ta więź była na tyle silna, że przeniósł się pan na stałe do jednostki, z którą był pan na misji.
Tak. Przez cztery lata służyłem w 10 Brygadzie Kawalerii Pancernej, jako kierowca czołgu. Jednak potem, ze względu na pogarszający się stan żony (zmarła 6 lat temu), wróciłem do Czerwieńska. Właśnie po jej śmierci te wszystkie afgańskie traumy do mnie wróciły. Wcześniej nie było czasu o tym myśleć. Musiałem zajmować się nią. Lekarze, logistyka związana z wyjazdami po prostu zajmowały mi głowę. Potem to wszystko znów na mnie spadło.

Było cos takiego, czym pan sam siebie zadziwił na misji?
Chyba ten mój pierwszy bieg… bałem się strasznie, trudno to nawet opisać, ale biegłem, nie przestałem, nie schowałem się.

A ma pan jakieś przyjemne wspomnienia z Afganistanu?
Chyba tylko łączność z rodziną. Niby internet był ograniczany, ale w nocy można było pogadać na skype. No i koledzy. Order, który dostałem to jest dla mnie coś. Człowiek odczuwa dumę, nawet samo to, że został zauważony jest przyjemne. Ale wiem też, że jest wielu, którzy nie zostali zauważeni. Zresztą w Polsce, mam wrażenie, nie docenia się wojska. A polski żołnierz, to dobry żołnierz. O tym można się przekonać tam, w warunkach bojowych. Afgańczycy dużo bardziej obawiali się nas niż Amerykanów. Poza tym Polacy są uniwersalni. Kierowca może usiąść za km-em. Amerykanie są świetnie wyszkoleni, ale w jednej rzeczy. Kiedyś służyliśmy jako pododdział alarmowy QRF (Quick Reaction Force) w Moqurze. Dostaliśmy wezwanie do amerykańskich saperów, którzy zostali ostrzelani w terenie. Gdy przybyliśmy na miejsce okazało się, że mają tyle sprzętu i taką siłę ognia, że Polacy spokojnie odparliby ten atak. Ale oni byli amerykańskimi saperami.

Są pytania, których nie wolno zadawać „misjonarzom”?
Oczywiście. Czy strzelałeś do ludzi? Czy zabiłeś kogoś? Ilu zabiłeś? Nie ma rozmowy.

Gdyby dziś pojawiła się szansa wyjazdu, pojechał by pan?
W tym momencie mojego życia, chyba nie jest to dobra opcja. Pojawiła się kobieta, którą kocham. Mam czwórkę dzieci do wychowania. No i to psisko, co tylko je, łazi i wszystko ślini… ale dobrze że jest.

Jak to jest być kobietą w Royal Navy:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska