MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Od Irlandii po USA

Przemysław Piotrowski 068 324 88 69 [email protected]
Podczas pracy w barze "Cafe del sol” za barem z kolegami Manolo (w środku) i Javim
Podczas pracy w barze "Cafe del sol” za barem z kolegami Manolo (w środku) i Javim fot. Archiwum autora
Rok 2004 był przełomowym dla wielu młodych Polaków. Granice się otworzyły na dobre, a w kilku krajach Europy można było podjąć legalną pracę.

Stwierdziłem, że trzeba spróbować i tak zaczęła się moja kilkuletnia wędrówka.

Na pierwszy ogień poszła Irlandia. Jak wówczas myślano prawdziwe "El Dorado", gdzie euro leży na ulicy. Pomyślałem, że pojadę jak najdalej na Zachód, tam gdzie jest najmniej Polaków, a tym samym większa szansa na posadę. Trafiło na Galway.

Z łezką w oku

W ciągu tygodnia znalazłem pracę. Miałem szczęście, bo trafiłem w miejsce gdzie płacili jak na tamte czasy dużo, a robota nie była wyjątkowo trudna i ciężka. Poza tym pracując w magazynie w jednym z supermarketów, miałem dostęp za darmo do wszystkich artykułów pierwszej potrzeby.

Czasem dorabiałem jako ochroniarz. Było świetnie. Do tej pory wspominam ten czas z łezką w oku. Poznałem fantastycznych ludzi, zarobiłem kupę pieniędzy (to były czasy kiedy euro kosztował jeszcze 4,5 złotego). Ale czas było wracać...

Kilka miesięcy spędziłem w Polsce. Ale coś mnie ciągnęło dalej. Wielu moich znajomych również wyjechało na Zachód. Zdecydowałem, że kolejnym celem będzie Anglia. Było łatwiej, bo przyjechałem na gotową pracę, również w magazynie, ale tym razem części samochodowych. Potem jeszcze zatrudniłem się na pół etatu w pubie.

Tym razem również było wspaniale. Zarobiłem pieniądze, pobawiłem się, część przegrałem w kasynach, a część przeznaczyłem na kolejny wyjazd, który planowałem. Do gorącej Hiszpanii.

Uniwerek i drinki

Jadąc do Murcii nie nastawiałem się na początku na zarobek. Głównym celem były studia, na które udało mi się pojechać na zasadzie wymiany studenckiej między Uniwersytetem Zielonogórskim, a hiszpańską uczelnią San Antonio de Murcia. I to był strzał w dziesiątkę.

Miasto leżące 40 km od plaż Costa del Sol na południu kraju. Piękne i gorące, zawsze kipiące zabawą. Mimo że nie znałem ani słowa po hiszpańsku, już po kilku miesiącach potrafiłem się dogadać. I wtedy postanowiłem poszukać pracy, bo życie studenckie kosztowało. Zacząłem od knajpy, gdzie zatrudniłem się jako kucharz. Po miesiącu uciekłem, bo trafiła się możliwość pracy w barze z koktajlami...

Wciąż sięgam myślami to tego okresu. Mieszkałem w jednej z najbardziej szalonych dzielnic, wypełnionej prawie w stu procentach przez imigrantów z Ameryki Południowej. W ciągu dnia zajęcia na uczelni, a w nocy miksowanie drinków mojito, tequili sunrise, caipirinhi czy pina colady, a po pracy... szaleństwo do rana.

Pamiętam, że czasem prosto z imprez ruszałem na zajęcia. Tam umawiałem się ze znajomymi, na kolejny wieczór i znów nocne wariacje. Plaża, palmy, gorące słońce i zimne, kolorowe drinki. To był czas...

Na stypendium do Ameryki

I tu pojawił się mały problem. Ponieważ w Hiszpanii nie płacą tak dobrze jak w Anglii czy Irlandii, a życie nocne jest dużo bardziej szalone, pieniędzy odłożyłem jak na lekarstwo.

Ostatecznie bawiłem w Hiszpanii prawie dwa lata (podjąłem kolejne studia, ale to już inna historia). Ale poznałem język w doskonałym stopniu, nauczyłem się latynoskich tańców i poznałem ludzi z całego świata. Pracowałem w kilku barach w Murcii i w kurorcie na La Mandze.

Uczyłem się chyba nie najgorzej (choć sam nie wiem jak przy moim trybie życia mi się to udało) i dostałem stypendium na uniwersytet w Południowej Karolinie w USA. Kolejne wyzwanie, nowi ludzie, kultura i atmosfera. Nie mogłem nie spróbować.

Ta wyprawa nie należała jednak do najbardziej udanych. Przynajmniej pod względem edukacji. Mimo że zajęcia były kapitalne i w końcu uczyłem się tego czego chciałem czyli dziennikarstwa, nie miałem przy sobie wielkiej gotówki. A trafiłem w sam środek amerykańskiej bogatej młodzieży, rozbijającej się "ferrarami" po mieście. Życie z nimi kosztowało majątek. A pracy w maleńkim Charleston znaleźć nie mogłem, bo nie miałem pozwolenia.

Trzeba było podjąć decyzję co robić. Padło na Nowy Jork. I znów się zaczęło... Pracę, mimo że nielegalną, pomógł mi znaleźć przyjaciel, a zarabiałem jako znany wszystkim na świecie "polski hydraulik". Mimo że miałem konkretne wynagrodzenie, to większość przepadała bez echa, na nigdy nie zasypiającym Manhattanie, czy szorstkim choć równie szalonym Brooklynie.

Znów przeżyłem wiele atrakcji, ale coś mnie zaczęło korcić. Pomyślałem o Rio de Janeiro...

Rio nie ucieknie

Dziś jestem w Zielonej Górze. Niczego nie żałuję. Zawsze wychodziłem z założenia, że żyje się tylko raz. Poznałem dwa języki, różne kultury, fantastycznych ludzi poczynając od Tokio, a kończą na Buenos Aires. I tylko w ten sposób można poznać świat.

Mieszkając, pracując, bawiąc się, dzieląc radości i problemy z ludźmi z którymi się żyje. Moje plany się trochę zmieniły, ale w sercu ciągle jest ta igiełka, która kłuje gdy tylko patrzę na mapę świata. Pracę można znaleźć wszędzie, a każdy jest kowalem swojego losu. Jedno mogę powiedzieć z całą pewnością. Warto było, a Rio... nie ucieknie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska