Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To pochodzący z Zielonej Góry Waldemar Szmidt jest autorem zdjęć filmu „Dywizjon 303. Historia prawdziwa”

Redakcja
Waldemar Szmidt na planie „Dywizjonu 303. Historii prawdziwej” oraz innych produkcji
Waldemar Szmidt na planie „Dywizjonu 303. Historii prawdziwej” oraz innych produkcji MATERIAŁY_WALDEMARA SZMIDTA
Zanim Waldemar Szmidt, absolwent łódzkiej Filmówki, stanął za kamerą "Dywizjonu 303. Historii prawdziwej” w reż. Denisa Delicia, pracował m.in. przy „Sensacjach XX wieku” i „Tajemnicy twierdzy szyfrów”.

Zielonogórzanin Waldemar Szmidt ma na koncie zdjęcia nie tylko do filmów wojennych (o których mówi w wywiadzie) czy film i serial gangstersko-kryminalny „Skorumpowani”.

Pracował też przy obyczajowych serialach („Na dobre i na złe”, „Egzamin z życia”, „Samo życie”, „Rodzina zastępcza”), ale też przy przebojowych komediach: „To nie jest tak, jak myślisz kotku”, „Podejrzani zakochani”, „Pokaż kotku co masz w środku” czy przy komedii romantycznej „Milczenie jest złotem” w reżyserii Ewy Pytki (z którą W. Szmidt realizuje teatry telewizji).

Zielonogórzanin zrealizował też ostatnio dwa musicale: „Wesele w kurnej chacie” i „Hotel Nostalgia” w reżyserii Zbigniewa Lesienia. - Było to dla mnie wspaniałe przeżycie móc pracować z idolami młodości moich rodziców takich jak Skaldowie, Stan Borys, Rosiewicz, Łazuka, Hulewicz, Wojdak i wielu innych artystów – mówi Waldemar Szmidt.

Rozmowa z Waldemarem Szmidtem, rodowitym zielonogórzaninem, autorem zdjęć m.in. do filmu „Dywizjon 303. Historia prawdziwa”

Legendarni polscy piloci, słynna książka Arkadego Fiedlera o ich wyczynach, która w okupowanej Polsce pojawiła się już w 1942 roku, dodając otuchy rodakom... Co czułeś przyjmując propozycję pracy przy „Dywizjonie 303...”?
Po otrzymaniu propozycji od producenta Jacka Samojłowicza z jednej strony byłem szczęśliwy, ponieważ była to okazja zrobienia dużego filmu na podstawie książki z mojego dzieciństwa, którą niemal każdy znał z młodszego i starszego pokolenia. Była to nie tylko okazja pracy nad filmem wojennym (w temacie, w którym się odnajduję), ale i możliwość zrealizowania filmu, którego nikt do tej pory nie zrobił. Z drugiej strony, w miarę postępowania prac w okresie przygotowawczym, przychodziła refleksja, czy ten ciężar udźwignę. Przecież po premierze nadejdzie fala krytyki również za warstwę wizualną filmu. Możliwości internetu w swojej wypowiedzi są teraz nieograniczone i znajdą się znawcy i „znawcy”. Stąd te skrajne recenzje. Starałem się o tym nie myśleć i skupić się na projekcie.

Na planie używaliście autentycznego Hurricane’a?
Mieliśmy do dyspozycji oryginalne modele samolotów z tamtego okresu. Dzięki pomocy Muzeum Lotnictwa w Krakowie, fotografowałem takie samoloty jak Ju 52 i Messerschmitt 109. Przede wszystkim mieliśmy na planie latającego Hurricane’a - jednego z kilku jeszcze sprawnych na świecie samolotów. Przyleciał on specjalnie do nas na plan w Konstancinie Jeziornej z lotniska z Duxford w Anglii. To było naprawdę megaekscytujące usłyszeć zbliżający się basowy odgłos nadlatującego myśliwca. Mieliśmy go do wyłącznej dyspozycji przez kilka dni, kiedy załączał silnik, kołował, startował, przelatywał nad głowami dodatkowo z kamerą w środku i lądował tyle, ile nam było trzeba.

To było naprawdę megaekscytujące usłyszeć zbliżający się basowy odgłos nadlatującego myśliwca.

Powietrzne walki - żeby wyglądały tak wiarygodnie - były dużym wyzwaniem?
Staraliśmy się w scenach batalistycznych pokazać realizm i płynność przejścia między grafiką a filmem. Wspólnie z reżyserem Denisem Deliciem i supervisorem Arturem Borowcem ustaliliśmy, że naszym kluczem animacji będą ujęcia o klimacie „gun kamera”- czyli takie, jaki jest punkt widzenia kamery zamontowanej na celowniku działka lub z punktu widzenia pilota. Dlatego pozornie na ekranie występowały „błędy kompozycyjne”, ale jest to celowy zabieg. Chcieliśmy potraktować sceny batalistyczne paradokumentalnie i stworzyć widzowi wrażenie bycia w kabinie. Animacje montowane są portretami w kokpitach, które nie fotografowaliśmy na blue czy na greenscreenie, tylko na tle nieba i morza w Cannes zimą, gdy słońce jest najbardziej przejrzyste, ostre, o niskiej temperaturze i niskim kącie padania. Robiąc te ujęcia użyłem dwóch filtrów polaryzacyjnych, które obracałem niezależnie od siebie podczas ujęcia, za pomocą których pojawiały i znikały bliki, zaświetlenia, niebo stawało się granatowo-ciemne, potem białe. Do tego niezależnie od kamery obracana była konstrukcja kokpitu. Stąd wszystkie ujęcie w kabinie i przez szybę mają w sobie pewien realizm czystego nieba kilka tysięcy metrów wyżej.

Serial „Tajemnica twierdzy szyfrów”, dramat „Tajemnica Westerplatte”... Już wcześniej dobrze się czułeś w obrazach militarnych?
Pierwsze kroki stawiałem w „Sensacjach XX wieku” u Bogusława Wołoszańskiego. W 2000 r. będąc jeszcze studentem czwartego roku Filmówki, kolega polecił mnie do „Sensacji”. Stanąłem jako operator kamery. W kilka dni po zmontowaniu odcinka reżyser Adek Drabiński zadzwonił do mnie z pytaniem, czy zechciałbym następny odcinek zrealizować z nim jako główny operator - wtedy to był dla mnie stres. Zgodziłem się, zrobiłem ten i wiele innych odcinków przez kilka lat. Potem „Tajemnica twierdzy szyfrów” - był to pierwszy mój naprawdę ogromny plan filmowy, na którym musiałem wspólnie z Adkiem Drabińskim zapanować nad inscenizacją takich wozów bojowych jak czołgi, halftrucki, działa, masą ludzi w mundurach, scenami walk, pirotechniką, ogromną przestrzenią, oświetlaniem w nocy Zamków Czocha czy Książ, zalanych sztolni we Włodarzu i Walimiu... I do tego świetni aktorzy. Było to 110 dni ciężkiej, ale i wspaniałej przygody.

Z Rosjanami, z którymi pracuję już cztery lata, zrobiłem trzy projekty fabularne („Cienki Lód”, „Black Dog”, „Bilet powrotny”) i dwie reklamy .

Jak się pracuje z międzynarodową ekipą aktorską?
Z międzynarodową ekipą aktorską czy techniczną pracowałem wielokrotnie. Różni się tylko język werbalny, natomiast język filmowy jest na całym świecie ten sam od tych 120 lat. Różni się tylko styl, kultura, technika filmowania i gra aktorska. Czy jest to Nigerwood, Bollywood, kino europejskie czy Hollywood - nie ma różnicy, bo zasady są te same (kamera, nośnik, obróbka, kierunki inscenizacji, scenariusz, aktor i jego interpretacja itp.) Tylko technika i technologia może się różnić w zależności od budżetu. Co do aktorów międzynarodowych i mojej pracy z nimi, to w większości nie mam żadnych problemów i jest to przyjemna praca. Pracując z aktorami angielskimi czy amerykańskimi w ogóle nie czuję, że oni grają - oni po prostu są. Mają w sobie niesamowity realizm i nie naddają teatralnej ekspresji, cyzelując każde słowo do perfekcyjnej dykcji. Mnie się podoba taka potoczność. Natomiast w Rosji aktorzy podchodzą do roli szkołą Stanisławskiego - są całkowicie skupieni w odgrywanej postaci, wielokrotnie z nią utożsamiając się, nawet w przerwach i po zdjęciach. Z Rosjanami, z którymi pracuję już cztery lata, zrobiłem trzy projekty fabularne („Cienki Lód”, „Black Dog”, „Bilet powrotny”) i dwie reklamy . W tym drugim projekcie spotkałem się z Pawłem Delągiem, z którym wielokrotnie pracowałem w Polsce. Lubię tam pracować z prostego powodu - jest szacunek do pracy oraz są dużo większe możliwości oraz dlatego, że moja kobieta była główną Primabaleriną w Teatrze Bolszoj w Moskwie, a teraz w Teatrze Wielkim w Warszawie.

Chylę czoła przed Jackiem Samojłowiczem, że po wielu przeszkodach i nieczystych zagraniach film doczekał się premiery. Dobrze dla naszego narodu, że powstają filmy opowiadające o polskich bohaterach, podbudowując nas wszystkich na duchu.

Jagodę Kochan gra w „Dywizjonie 303” Anna Prus - aktorka, która też pochodzi z Zielonej Góry...
Z moją krajanką spotkałem się już wcześniej przy pracy nad projektem „Skorumpowani”. Była wybrana przez producenta Jacka Samojłowicza do głównej roli. Ostatecznie zagrała ją debiutująca wtedy Olga Bołądź. Cieszę się, że tym razem spotkaliśmy się na planie przy „Dywizjonie 303”, w którym Ania była super przygotowana i zaangażowana. Nakręciliśmy wiele scen, które nie weszły do filmu, między innymi z Anią. Decyzja była po stronie dystrybutora, aby oś fabularna była osadzona tak, jak jest teraz na ekranach kin. Powstaje jednak wersja producencka na rynek zagraniczny i festiwalowy, w której sceny z Anią i Piotrem Adamczykiem zostaną przywrócone dla rozwinięcia wątków scenariusza. Chylę czoła przed Jackiem Samojłowiczem, że po wielu przeszkodach i nieczystych zagraniach film doczekał się premiery. Dobrze dla naszego narodu, że powstają filmy opowiadające o polskich bohaterach, podbudowując nas wszystkich na duchu.

Jak wspominasz zielonogórskie początki przygody z fotografią, która otworzyła Ci drzwi do Filmówki?
W życiu towarzyszy mi przypadek. Tak było z fotografią. Będąc 11-, 12-letnim młokosem, ganiając się z kolegą po osiedlu i strzelając do siebie z procy, nieumyślnie stłukłem szybę w pewnym pomieszczeniu. Wybiegł stamtąd jeden z dorosłych i mnie złapał, zaprowadził do środka - był to klub Młodzieżowe Laboratorium Fotograficzne. Tam poznałem Pawła Janczaruka, Radosława Kłosińskiego i Henryka Krzyżanowskiego. Od nich dostałem ultimatum: albo się zapiszę do klubu, albo idą ze mną do dzielnicowego - więc zostałem członkiem na wiele lat. Poznałem tam absolutnie wszystkie tajniki, sztuczki obróbki chemicznej, kompozycji, poczucie estetyki. Jeździliśmy na plenery fotograficzne, m.in. do MRU, do Broniszowa, w Tatry. Wyzwoliła się we mnie wielka pasja, jaką jest obraz utajony na kliszy i sam proces uzyskiwania go.

Był to klub Młodzieżowe Laboratorium Fotograficzne. Tam poznałem Pawła Janczaruka, Radosława Kłosińskiego i Henryka Krzyżanowskiego. Od nich dostałem ultimatum: albo się zapiszę do klubu, albo idą ze mną do dzielnicowego - więc zostałem członkiem na wiele lat.

A start do szkoły w Łodzi?
W pewnym momencie chcąc się określić, odkryłem, że interesuje mnie portret. Poszedłem wtedy z ulicy, bez zapowiedzi, do sekretariatu Lubuskiego Teatru, że chcę rozmawiać z dyrektorem i ku mojemu zaskoczeniu zostałem przyjęty. Dyrektorem był wówczas Waldemar Matuszewski, któremu zaproponowałem, że mogę zostać nadwornym fotografem w teatrze. Waldemar był tak samo spontaniczny jak ja i dał mi szansę. Zrobiłem dla teatru pierwszą sesją ze spektaklu „Romeo i Julia” i tym sobie otworzyłem drzwi. Dostałem możliwość wybudowania od podstaw pracowni fotograficznej. Byłem wniebowzięty. Po kilku latach pracy Waldemar zaproponował mi, abym pojechał zdawać do Filmówki na fotografię. Dostałem się. Po dwóch latach studiów postanowiłem, że spróbuję zdawać na Wydział Operatorski i dostałem się. Tak byłem na dwóch kierunkach. Zawsze będę mieć sentyment do Zielonej Góry, nie tylko dlatego, że się tam urodziłem i wychowałem, ale dlatego, że te rejony są piękne, niesamowite, mające swoją historię i owiane mistyką. Już będąc studentem w Filmówce podkreśliłem swój rodowód, kręcąc etiudę w Broniszowie i Siedlisku. Tego samego roku zrobiłem dokument o Nowym Miasteczku - „Zielona Góra 36”. W 2010 r. realizowałem film kinowy dla młodzieży „Felix, Net i Nika”, gdzie w 70 proc. akcja filmu toczyła się w Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska