Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kapitan Wrona - to jest NASZ bohater

Leszek Kalinowski 68 324 88 74 [email protected]
Kapitan Tadeusz Wrona ma 53 lata, jest Lubuszaninem, absolwentem Politechniki Rzeszowskiej. Od początku lat 80. pracuje w PLL LOT, gdzie zatrudniony jest też jego starszy brat Kazimierz.
Kapitan Tadeusz Wrona ma 53 lata, jest Lubuszaninem, absolwentem Politechniki Rzeszowskiej. Od początku lat 80. pracuje w PLL LOT, gdzie zatrudniony jest też jego starszy brat Kazimierz. Mariusz Kapała
- Po lądowaniu bez podwozia jestem jeszcze bardziej ostrożny. Zdaję sobie sprawę, że taka dawka szczęścia może się już nigdy nie powtórzyć - mówi kapitan Tadeusz Wrona.

- W poniedziałek został pan honorowym obywatelem województwa lubuskiego. Zaszczytny tytuł nadali panu radni sejmiku. Czuje się pan Lubuszaninem, przecież mieszka pan w Warszawie?
- Oczywiście, że tak, przecież jestem stąd. Tu mieszkałem, chodziłem do szkoły. Tu mieszkali moi rodzice i nadal swój dom mają tu moi bliscy. Moja pasja do latania też tu się zaczęła, w Aeroklubie Ziemi Lubuskiej, w Przylepie.

- Teraz wszyscy mówią o panu "nasz człowiek". Takie głosy słychać w Rzeszowie, Lesznie, Warszawie... Jak to jest?
- Podobną uroczystość jak w Zielonej Górze zaplanował Rzeszów. Ale jaki ze mnie rzeszowianin? Z tym miastem związany byłem tylko przez pięć lat studiów. Nie powiem, to miłe, że tyle miast chce mnie wyróżnić, ale ja związany jestem z Nową Solą, Zieloną Górą, lotniskiem w Przylepie, a przede wszystkim z ludźmi z tych miejscowości... A wracając do wyróżnienia, to czuję się nieco skrępowany, bo cóż ja takiego zrobiłem?

- Dla Polaków jest pan bohaterem. Dla Lubuszan szczególnym, bo naszym... Ale właściwie jak pan trafił na lotnisko w Przylepie?
- Mieszkałem w Nowej Soli, a to było najbliższe lotnisko (śmiech). Zresztą nie trafiłem tu sam, a za sprawą mojego starszego brata Kazika, który dziś także jest pilotem, a na co dzień mieszka w Zielonej Górze.

- Starszy brat przecierał szlaki?
- Od najmłodszych lat bardzo interesował się lotnictwem. Prenumerował i czytał od deski do deski "Skrzydlatą Polskę". Sklejał modele różnych samolotów. Gdy miał 17 lat, powiedział, że chce latać szybowcami. Mama się nie zgodziła. Bała się o nas. Ale kiedy miał lat 19, już się szkolił. Wtedy ja byłem 17-latkiem, ale już z pozwoleniem mamy też mogłem jeździć na lotnisko. Razem mogliśmy szybować. Mamie jakoś łatwiej było to zaakceptować. No i tak mój brat otwierał przede mną wszystkie możliwe furtki.

- Ale zamiast pilotem, zostałby pan nauczycielem...
- No tak, studnia zacząłem w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze, na kierunku fizyka. Ale gdy na Politechnice Rzeszowskiej otwarto kierunek, który łączył wykształcenie techniczne z nauką latania na samolotach, wiedziałem, że to jest coś dla mnie. Przeniosłem się na drugi koniec Polski, by móc rozwijać swoje pasje. Nie było to łatwe dla mojej rodziny, zwłaszcza dla ojca, bo jak można było przekreślić czas studiów na WSP?! Z czasem jednak zrozumiał, że wówczas podjąłem właściwą decyzję.

- Choć od wielu lat pracuje pan w PLL LOT, z szybowcami pan się nie rozstał.
- Miałem przerwę, gdy urodziły się dzieci, trzeba było zadbać o dom dla nich, utrzymać rodzinę. Ale ciągle mnie do tego latania ciągnęło. Stąd od dziesięciu lat należę do Aeroklubu Leszczyńskiego.

- Czym Leszno wygrało z Przylepem?
- Odległością. Tam jest po prostu bliżej z Warszawy. No i baza była lepsza niż w Przylepie. Choć teraz AZL ma się lepiej.

- Pana koledzy z Przylepu mówią, że zrobią wszystko, by przyciągnąć pana tu z powrotem. Mają nawet plan...
- Myślę, że im się uda, zwłaszcza że sam myślałem o powrocie do AZL. Zresztą jestem tu dość często, biorę udział w zawodach. Ale ze względu na pracę rzadko udaje się je dokończyć. Rok temu jednak się udało...

- Udało się też 1 listopada 2011, kiedy Boeing 767 bez podwozia wylądował na warszawskim lotnisku.
- Udało się i zdaję sobie sprawę, że druga taka porcja szczęścia może się już nie zdarzyć. Wtedy musiała zapracować Opatrzność i wszystkie inne siły na ziemi i na niebie. Nie mogę podchodzić do latania w ten sposób, że skoro się wtedy udało...
- Czy wtedy myślał pan o swoim życiu, czy był skupiony wyłącznie na awarii?
- Owszem, mieliśmy trochę czasu na myślenie o sobie, ale też dużo rzeczy było do zrobienia. Odrzuciłem szybko myśli, które mogły tylko przeszkadzać, i skupiłem się na rozwiązaniu problemu. Przez godzinę lataliśmy nie tylko po to, by zrzucić paliwo. Gdyby jeszcze tak można było z pół godziny, może doszlibyśmy do powodu usterki i sposobu, by podwozie się opuściło? Wierzyłem w to, przecież tyle lat latam i jeszcze się nie zdarzyło... Oczywiście wszystkie te działania podejmowaliśmy z centrum reagowania. Bo tu liczyła się praca zespołowa.

- Ale wszyscy mówią, że gdyby za sterami siedział inny pilot, lądowanie zakończyłoby się inaczej. Przydały się w tym wypadku pana doświadczenia z szybowcami. Słyszałem, że pan już raz lądował "na brzuchu".
- Tak, to było na szybowcu. Wtedy zapomniałem wysunąć podwozie i całe szczęście, bo wylądowałem w rowie. Gdyby ono było, zniszczyłoby szybowiec Aeroklubu Ziemi Lubuskiej. A tak były tylko ślady od trawy. Ale nie można porównywać tego z listopadowym lądowaniem. Najważniejsze, że 126-tonowa maszyna nie rozpadła się na części. To też efekt dobrze przygotowanego pasa, z dywanikiem z piany. I współdziałania całej obsługi.

- Mówią, że jest pan niebywale spokojny. Co też bardzo przydało się podczas nietypowego lądowania na Okęciu, z 231 osobami na pokładzie.
- Ja spokojny? Eee, nie do końca. Musieliby mnie widzieć, jak się denerwuję w dolocie szybowcowym, gdy zabraknie mi 50 metrów...

- Starzy przyjaciele z Przylepu wspominają, że od początku mówiono o panu "dobry pilot". I że nosił pan oryginalne spodnie. Dlaczego?
- Tak jakoś wyszło. Pamiętam, kiedyś wylądowałem w polu w okolicach Warszawy. Poszedłem po pomoc do tamtejszego aeroklubu. Rozmawiałem z szefem, z Janickim, a on zadzwonił do Zielonej Góry i powiedział: "Zgłosił się do mnie podobno pilot. Mówi, że jest od was. Na nogach nie ma ani jednej nogawki w całości...". A ja nie przywiązywałem do tego wagi. Pogoda była piękna, myślało się o lataniu, a nie o modnych spodniach.

- Rodzina nie naciska, by już zakończył pan latanie?
- Nie, rozumieją moją pasję. Żona też latała, należała do Aeroklubu Ziemi Lubuskiej. Teraz częściej lata ze mną. Jako pasażer. Mojego brata już wspominałem. Mieszka w Zielonej Górze, w Warszawie wynajmuje mieszkanie, i to blisko lotniska, by móc jak najprędzej odlecieć. Ja natomiast mieszkam dziesięć kilometrów od lotniska. Kto jeszcze w rodzinie lata? Mój syn, moja szwagierka...

- A jak już pan przyleci z tej Ameryki, to jak się pan relaksuje: działka, wędkowanie, sport?
- Hmm, najlepiej relaksuję się, gdy latam. Szybowcami. Inaczej już nie potrafię.

- Dziękuję.

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska