MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Praca w Anglii

Przemysław Piotrowski 0 68 324 88 69 [email protected]
Ach ta okropna pogoda. Typowo angielska, wietrzna i pochmurna.
Ach ta okropna pogoda. Typowo angielska, wietrzna i pochmurna. fot. Archiwum Przemysława Piotrowskiego
- Co słychać w Anglii chłopaki? - zagadałem. - Nie pytaj tylko przyjeżdżaj - usłyszałem w słuchawce.

Od razu wszedłem do internetu poszukać tanich biletów do Londynu.

Był czerwiec. Zaliczyłem wszystkie egzaminy na uczelni. Potrzebowałem pieniędzy na kolejny wyjazd do Hiszpanii. Dużo, bo większość wcześniej zarobionych euro już wyparowało, a od października miałem jechać na uniwerek San Antonia de Murcia na wymianę studencką i nie wyobrażałem sobie znaleźć pracę, nie znając ani słowa po hiszpańsku.

Bez nerwów i niepewności

Przyjaciele nie zawiedli. Czekali na mnie na znanym tysiącom Polaków lotnisku Stanstead. Samochodem byliśmy w Southampton w trzy godzinki. Pierwszy tydzień mieszkałem u nich. Weekend przebalowałem, a od poniedziałku do pracy. Oczywiście w tej samej firmie, co koledzy. Tym razem było łatwiej.

Bez nerwów i niepewności. Praca podobna, jak w Irlandii. Z tą różnicą, że to był magazyn hurtowni części samochodowych. Prosta sprawa. Rozpakowywaliśmy tiry, a towar wędrował na półeczki. Potem przygotowywaliśmy zamówione części dla kierowców, którzy rozwozili je do klientów.

"Are you all right?"

Pracowaliśmy głównie z Anglikami. Ja, moich dwóch wspaniałych przyjaciół Adam i Piotrek i kupa wariackich Brytyjczyków. Atmosfera w robocie była świetna. Wszyscy mili i przyjaźni. W pewnym momencie wręcz zaczęło mnie to denerwować, gdy ta sama osoba po raz dwudziesty tego samego dnia pytała się mnie "are you all right?". Ale trzeba było się przyzwyczaić.

Taka angielska, przegięta do cna uprzejmość, więc po raz dwudziesty odpowiadałem "I'm ok, and you?". Po czasie sam zacząłem zadawać im te pytania.

Bez rewelacji

Sprawy papierkowe załatwiłem w moment. Stawka siedmiu funtów na godzinę nie powalała na kolana, tym bardziej, że nie miałem możliwości robienia nadgodzin. Bywały dni, że trzeba było w pracy trochę pobiegać, ale większość czasu było spokojnie. Ponieważ kończyłem dość wcześnie zdecydowałem poszukać jakiejś dorywczej pracy za barem.

Kolega z roboty Mike załatwił mi robotę w pubie Cork&Bottle. Często tam nie bywałem, ale od czasu do czasu dorobiłem parę funtów. Po miesiącu dałem sobie jednak spokój, gdyż stwierdziłem, że nie do końca jest to opłacalne. Chciałem mieć jednak trochę wolnego czasu, a ponieważ moi przyjaciele lubili wyskoczyć w weekend na piwko do pubu, ja musiałem w tym czasie pracować.

Wolałem pochodzić z nimi, tym bardziej, że wtedy widziałem ich po raz ostatni. Byłem im to winny.

100 tysięcy, to był szok

Wszyscy przeprowadziliśmy się do dwóch Anglików, z którymi pracowaliśmy. Wynajmowali pokoje, a przy tym byli świetnymi kompanami. Po raz pierwszy zauważyłem coś, co wcześniej do mnie nie docierało. Na ulicy co chwilę słyszałem polski język.

Kiedyś podpytałem w urzędzie i okazało się, że w Southampton szacuje się, że mieszka około 100 tys. Polaków. To był szok. Ale cóż, my raczej staraliśmy się imprezować z Anglikami. Taki jestem, zawsze staram się wyciągnąć z danego kraju tyle, ile się da. Poznać miejscowych, ich kulturę, język. Mijał miesiąc za miesiącem.

Konto napęczniało, choć nie do końca, tak jak bym chciał. Ale nie narzekałem, chyba że na pogodę. Była straszna. Czas było wracać.

Tajski masaż

Chciałem lecieć w dzień roboczy i koledzy nie mogli mnie podwieźć na londyńskie lotnisko, a pociąg był zbyt drogi. Lot też nie należał do najtańszych, bo linie już zdały sobie sprawę ile można na Polakach zarobić i podniosły stawki.

Zacząłem kombinować i udało się. Paradoksalnie kilka razy tańsza była droga samolotem przez Dublin. Ponieważ czekała mnie długa podróż, zdecydowałem się trochę wyluzować, po kilku miesiącach ciężkiej pracy. Wybrałem się na tajski masaż. Było rewelacyjnie, a od pani masażystki wyszedłem jakbym był z gumy. Każdy mięsień jak nowo narodzony, zero stresu. Polecam.

Z lotniska w Southampton poleciałem do Dublina. Po drodze objechałem cały kraj i odwiedziłem znajomych, a ze stolicy Irlandii za centa prosto do Berlina. Kilka dni w domu, załatwione sprawy papierkowe na uniwerku i kierunek Hiszpania.

Poleciałem z przyjacielem ze studiów. Bez słowa hiszpańskiego. Oj, działo się. Ale o tym za tydzień.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska