Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wasze Kresy: Rok 1945 to najważniejszy rok w ich życiu

Dariusz Chajewski 68 324 88 79 [email protected]
Rok 1951. Czyli początek wspólnego życia. Jednak państwo Kotlarscy poznali się i pokochali w roku 1945.
Rok 1951. Czyli początek wspólnego życia. Jednak państwo Kotlarscy poznali się i pokochali w roku 1945. archiwum rodzinne
Z każdym dniem Polaków było coraz więcej, powstawał prawdziwy tygiel. Zjeżdżali ludzie z Kresów. Byli przybysze z Wielkopolski i z tzw. centrali. Niektórzy przyjeżdżali na chwilę.

Na ścianie dyplom z okazji diamentowych godów. Marianna i Wiktor Kotlarscy są razem od 64 lat i nieustannie po sposobie, w jaki na siebie patrzą, widać, że ich miłość trwa. Bez słów, zwłaszcza od czasu wylewu, który pozbawił pana Wiktora mowy. "Gaduła", jak pieszczotliwie tłumaczy pani Marianna, zapisuje za to zeszyty, gdy chce coś przekazać...

Pamiętam taki spacer

Krewni i przyjaciele. To także zdjęcie wykonane podczas ślubu w 1951 roku.
Krewni i przyjaciele. To także zdjęcie wykonane podczas ślubu w 1951 roku. archiwum rodzinne

Rok 1951. Czyli początek wspólnego życia. Jednak państwo Kotlarscy poznali się i pokochali w roku 1945.
(fot. archiwum rodzinne )

Wertujemy albumy z rodzinnymi zdjęciami. Na odwrocie każdego data. O ile przy pytaniu o najważniejszy rok w ich życiu pani Marianna zastanawia się między 1945 i 1951, czyli rokiem ślubu, pan Wiktor bez wahania pisze w swoim kajecie: "1945". On, siedemnastoletni kolejarz, ona, szesnastolatka, która przyjechała tutaj z Dąbrowy Górniczej. I potańcówka, na której między nimi zaiskrzyło. Tak, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Później były przejażdżki na rowerze, ona jechała na ramie.
- Pamiętam jeden taki spacer, na pobliskie łąki, gdy Witek nazbierał dla mnie ogromny bukiet rumianków. Gdy wracaliśmy do domu, nie chciałam, aby mama domyśliła się, że byłam na randce i schowałam bukiet w koronie okazałej lipy...

Pan Wiktor natychmiast dopisuje zdanie o wspaniałej lipowej alei, którą wycięto w latach 70., gdy okolicę wizytował Edward Gierek. Jego ochrona obawiała się zamachu na 1. sekretarza Komitetu Centralnego PZPR. Szkoda, piękne drzewa były.

Rok 1945. Oboje trafili tutaj przez przypadek. Siostra pani Marianny, Krystyna, wywieziona na roboty do Niemiec, wróciła do Polski z narzeczonym, kresowiakiem z Tarnopola. Nie mogli się pobrać, gdyż nikt nie mógł zaświadczyć, że potencjalny pan młody rzeczywiście jest kawalerem. Okazało się, że siostra potencjalnego szwagra przebywa gdzieś na Ziemiach Odzyskanych, w miejscowości Płoty. Stąd wkrótce do rodziców panny Marianny nadszedł apel: przyjeżdżajcie. Oto rodzina objęła wielkie gospodarstwo i pisała w listach o krainie mlekiem i miodem płynącej. Najpierw przyjechała pani Marianna z mamą, później ściągnięto także ojca... Płoty były wówczas stolicą gminy, a urząd mieścił się w budynku obok kaplicy. Dlaczego? Podobno dlatego, że była tutaj poczta. Zresztą w 1945 roku pobliski Czerwieńsk utracił prawa miejskie.
- W gospodarstwach było wszystko, nawet zwierzęta... - opowiada. - I nadal mieszkali tutaj Niemcy. Chodzili po domach, próbowali zdobyć coś do jedzenia. Później wszystkim kazano się zgromadzić na placu i załadowano na wozy. Pamiętam staruszkę, która wybiegła nagle z tego konwoju i rzuciła się do stawu...

Z każdym dniem Polaków było coraz więcej, powstawał prawdziwy tygiel. Zjeżdżali ludzie z Kresów, dla których pobliski Czerwieńsk był stacją końcową wielotygodniowej wędrówki. Byli ludzie z Wielkopolski i z tzw. centrali. Niektórzy przyjeżdżali po to, by zająć domy dla swoich rodzin, naklejali kartki, że dom "zajęty przez PUR". Inni przybywali jedynie po łupy. Z Czerwieńska przez Płoty wiódł szlak szabrowników pustoszących Zieloną Górę. Łupy przewozili na stację w Czerwieńsku... dziecięcymi wózkami. Sami także dokonywali nieustannie odkryć. Na przykład, gdy pewnego dnia nie chciało się w piecu palić, to poszli na strych. Najpierw odkryli wielką beczkę z piachem, w którym ukryte były całe połcie słoniny. Oczywiście dali je spróbować psom, czy przypadkiem Niemcy nie zatruli.

- A nie chciało się palić, bo z komina zaczęło sypać się ziarno - wspomina pani Marianna. - Ludzie chodzili po ogrodach ze szpikulcami i z ziemi wykopywali całe skrzynie z jedzeniem. Gdyby nie to dobro pozostawione przez poprzednich właścicieli, to byśmy pewnie nie przeżyli. Nie było wtedy żadnej władzy, żadnej organizacji. Owszem chodzili ludzie w biało-czerwonych opaskach, ale oni nie byli od tego, aby ludziom pomagać.
Wkrótce rodzice pani Marianny przeprowadzili się do starego domu. Płoty nie były specjalnie duże, ich dom miał 75 numer.

Mieliśmy numer 75

Krewni i przyjaciele. To także zdjęcie wykonane podczas ślubu w 1951 roku.
(fot. archiwum rodzinne)

- Odwiedziliśmy tam mężczyznę z Kresów, który mieszkał z dwiema córkami - opowiada. - Pamiętam jak dziś, w wielkich garnkach gotowały się całe kolby kukurydzy. Chciał stąd wyjechać, gdyż Rosjanie zgwałcili jedną z jego córek. Zresztą właśnie tych Rosjan baliśmy się wtedy najbardziej. Często wchodzili i wszystko zabierali jak swoje. Zresztą dziewczęta, takie jak ja wówczas i młode kobiety, chowały się, gdy pojawiali się Rosjanie. Pamiętam, kiedyś przejeżdżali obok domu i zostawili nam kozę. Ci z następnego oddziału nam ją natychmiast zabrali.

Czy czuli się bezpieczni? Często było słychać strzały, zwłaszcza od strony Przylepu. Jak mówią historycy, w tej miejscowości działała grupa konspiracyjna o nazwie Armia Krajowa Grupa 3 - A Dywizjon Wykonywania Wyroków. To jej członkowie mieli zastrzelić w okolicy przejścia kolejowego w Czerwieńsku pepeerowca Kazimierza Dziubkę. Nawiasem mówiąc nie wyklucza się, że działacz postrzelił się sam, gdyż pijany strzelał w powietrze.... Tak czy inaczej odbył się proces podejrzanych, wcześniej wydobywano z nich zeznania przy użyciu tortur. Kilku skazano na karę śmierci, którą dzięki późniejszej amnestii zamieniono na wyroki 15 lat więzienia...

Aż zrobił się kołchoz

Jak wspomina pani Marianna, wydawało się, że mimo wszelkich deklaracji wracają porządki znane z II Rzeczpospolitej. Wójt Szprenglewski czy władający w pałacu Pudłowski byli panami pełną gębą. Mieli służących, a ludzie chodzili jak przed wojną na tzw. odrobek. Jednak nie trwalo to długo. Nagle rzucono hasło: kołchoz. Ludzie zostali zmuszeni do zdania gospodarek... Wtedy stało się jasne, że idzie nowe.
- Wbrew temu, co często się mówi, czuliśmy się bezpiecznie - wspomina pani Marianna. - Po wojnie, po tułaczkach, po nieszczęściach... Nawet nie mówiło się specjalnie o tym, że Niemcy mają wrócić. Nie było narkotyków. Tak, był samogon i ludzie pili, ale jakby inaczej. Z większym wdziękiem. Ja miałam już jako dziewczyna świadomość, że to moje miejsce na ziemi. Ludzie się lubili, szanowali, byli bliżej siebie. A jakie zabawy wtedy były...

To właśnie na jednej z nich ujrzała po raz pierwszy pana Wiktora nazywanego pieszczotliwie "Witkiem". 17-latek, mający za sobą trzy lata pobytu na robotach w III Rzeszy, był kolejarzem skierowanym do Czerwieńska.
- Rok 1945? - pani Marianna mówi w imieniu ich obojga, diamentowej pary. - To był prawdziwy początek. Dziś trudno nawet powiedzieć, co ludzie wówczas czuli. Jedno jest pewne, rozpierała ich, nas, radość. To był również idealny czas na to, aby się zakochać.

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska