Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W stanie wojennym dawaliśmy ludziom nadzieję

Dariusz Chajewski 68 324 88 79 [email protected]
- Stan wojenny to był prawdziwy koszmar - mówi Stanisława Tomczak.
- Stan wojenny to był prawdziwy koszmar - mówi Stanisława Tomczak. archiwum GL
Stan wojenny to nie tylko grudniowa noc i generał w ciemnych okularach na ekranie telewizora. To także pomoc tysiącom rodzin osób represjonowanych. I dawanie nadziei. Że to tylko mroczny epizod naszej historii.

Ja 12 grudnia 1981 wyjechałem z zięciem na związkowy objazd rejonu Sulechowa - wspomina Włodzimierz Bogucki z Zielonej Góry. - Od dwóch miesięcy docierały do nas sygnały, że coś się kroi, ale wydawało się, że jest spokojnie. Około 23.00 wróciłem do siedziby zarządu regionu Solidarności.

Pracował jedynie drukarz, nawiasem mówiąc, później okazał się TW (tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa - dop. red.). Teleksem przyszła czytelna wiadomość z Gorzowa "U nas niebiesko, co u was?". To aluzja do koloru milicyjnych mundurów. Wysłałem kierowcę na zwiady, żeby przejechał przed siedzibą milicji przy ulicy Partyzantów. Powiedział, że jest spokojnie, ale we wszystkich oknach komendy włączone są światła, a na parkingu stoi mnóstwo samochodów.

Około 23.45 pan Włodzimierz był już pod domem, gdy zauważył zaparkowany samochód. Podeszło czterech mężczyzn, w tym jeden mundurowy.
- Obywatel Bogucki? - zapytał jeden.
- Tak, ale o co chodzi? - odpowiedział pan Włodzimierz.
- Proszę dokumenty.
- Mam w domu, zapraszam panów.
- Już tam byliśmy, proszę podejść do kapitana milicji.
Gdy Bogucki podszedł, ktoś włączył reflektory samochodu, zapewne po to, by zidentyfikować "delikwenta".
- Czy ma pan syna?
- Tak.
- Pojedziemy na komendę w celu jego rozpoznania.
Bogucki struchlał. Syn kierowca, myśliwy, leśnik...
- Co się stało?

Zamiast odpowiedzi na jego nadgarstkach zatrzasnęły się kajdanki...
Ta opowieść przypomina tysiące innych relacji z wydarzeń z 13 grudnia 1981. Później internowanie, szpital więzienny i zwolnienie w maju 1982, ze względu na stan zdrowia. Radość rodziny z jego powrotu i zaklęcia, żeby już się nie udzielał politycznie. Żeby - jak to się wtedy mówiło - nie działał. Ale czy można było nie działać?

Tym razem konspirował. I przed tajniakami, i przed rodziną. 12 grudnia 1982, w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, spotkał się z farmaceutką Stanisławą Tomczak i młodym adwokatem Edwardem Rogowskim. Stwierdzili, że nie mogą siedzieć z założonymi rękami, że trzeba pomóc rodzinom osób represjonowanych, internowanych.

- Wkrótce dołączyli do nas Edward Krzycki z Krosna Odrzańskiego i Jerzy Podbielski z Zielonej Góry - wspomina Bogucki. - Byli nam potrzebni prawnicy, by organizować spotkania rodzin aresztowanych i ich bronić. Pojechaliśmy do Gorzowa, do biskupa Wilhelma Pluty. W spotkaniu uczestniczył też kanclerz kurii Mieczysław Marszalik. Przyznali, że okręg zielonogórski jest nieco zaniedbany przez diecezjalną pomoc i trzeba ludzi wesprzeć. Pomóc miał nam biskup Paweł Socha w takim diecezjalnym komitecie pomocy represjonowanym, a bezpośrednio za południe regionu miał odpowiadać ksiądz Zbigniew Stekiel, któremu pomagali dwaj księża. Wkrótce włączyli się także Edward Lipiec, Kazimierz Hukiewicz i Józef Lesser.

Zadania były klarowne - zbiórka żywności, odzieży, pieniędzy mających pokryć koszty usług prawników. Ale tak naprawdę najważniejsze było danie nadziei i zadanie kłamu tezie, że Solidarność nigdy się nie odrodzi, że skończyły się mrzonki o wolności.

- Naszym punktem kontaktowym była moja apteka przy ulicy Jedności, która wówczas nazywała się jeszcze ulicą Jedności Robotniczej - wspomina Stanisława Tomczak. - Przewijało się przez nią mnóstwo ludzi. Gdy ktoś wchodził, stawał przy drzwiach i mówił "Niech będzie pochwalony", wiedzieliśmy, że to nasz i niekoniecznie przyszedł po lekarstwa. Pewnego dnia ktoś przyniósł ulotki i pech chciał, że po chwili weszło do apteki dwóch smutnych panów. Spanikowana szybko schowałam je do książki telefonicznej. I zaczęłam stroić znaczące miny do przypadkowej klientki. Ta szybko książkę złapała i wyszła... A oni znaleźli tylko fotografie Wałęsy i proszki do pieczenia. Zastanawiali się, do czego służyły.

Pani Stanisława jak relikwie przechowuje kilka dokumentów. Wyrok, jaki usłyszała przed kolegium do spraw wykroczeń. Spis rzeczy, które jej zabrano, gdy została aresztowana za to, że w rocznicę 13 grudnia składała kwiaty pod Pomnikiem Robotników. I jeszcze zapis przesłuchania, który dostała z IPN, a które prowadził w piwnicy komendy młody funkcjonariusz SB.

- Jakie bzdury... - mówi pani Stanisława. - Można na przykład się dowiedzieć, że jestem zaślepiona na punkcie religii i Solidarności, a ponadto reprezentuję bardzo mierny poziom. A dziś, proszę, chodzę na spotkania uniwersytetu trzeciego wieku i kiedyś natknęłam się na tego pana, recytował swoje wiersze, wrażliwiec. Zapytałam go, czy mnie jeszcze pamięta. Pamiętał. I odpowiedział, że należy... wybaczać.
Pomoc płynęła szerokim strumieniem. Przede wszystkim żywność od rolników ze wsi mobilizowanych przez księży. Była też odzież, lekarstwa, pieniądze...

- Niech pan nie wierzy w opowieści prawników, jak to za darmo bronili osób represjonowanych - dodaje Bogucki. - Procedura była taka, że obrońcę wskazywały tak zwane zespoły adwokatów, a raczej ich kierownicy. Wcześniej trzeba było jednak zapłacić, a w tej opłacie mieściło się także honorarium prawnika. Były potrzebne pieniądze.

Sporo jest opowieści, które mogłyby pojawić się w którymś z filmów Stanisława Barei. Na przykład ta, gdy jechali samochodem wypakowanym mięsem oraz jajami i zatrzymał ich patrol milicji. Gdy panowie w niebieskich mundurach zapytali, dokąd jadą i kim są, odpowiedzieli zgodnym chórem: "My? Spekulanci". Funkcjonariusze machnęli ręką zgodnie z wojenną zasadą "kto nie kombinuje, ten nie żyje". Grunt, że to nie wywrotowcy.

I mniej wesoły obrazek. Rodzina w Żarach. Matka i pięcioro dzieci. Ojciec w więzieniu. Za politykę. Gdy zobaczyli, w jakim tempie dzieciaki nie zjadły, ale wręcz pochłonęły ich drugie śniadania, natychmiast pojechali do miejscowego proboszcza. A ten odpowiedział, że zna trudną sytuację rodziny, ale nie wspiera jej, bo uwięziony jest... niewierzący.

- Trzeba znać Staszkę, żeby wiedzieć, jak zareagowała - wspomina Bogucki. - Furia. Zagroziliśmy powiadomieniem biskupa o takiej postawie proboszcza i rozpropagowaniem w parafii. Pierwsza paczka dotarła, ale bardzo skromna. Druga, już pod bezpośrednim nadzorem Staszki, była na bogato.
System się sprawdzał, a zielonogórzanie pomagali organizować podobne komitety pomocy w innych, często znacznie większych miastach. Nawet w Warszawie usłyszeli, że organizując jakieś centralne struktury, lepiej zrobić to w Zielonej Górze niż w stolicy. W stolicy utoną...

Nic dziwnego, że w 1993 roku to w Zielonej Górze powstało Stowarzyszenie Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym, i to Bogucki był współzałożycielem jego oddziałów w dziesięciu województwach, a od 1996 prezesem zarządu głównego organizacji, a później założycielem Związku Stowarzyszeń Osób Represjonowanych w latach 1980-1990. Dlatego lubuscy bohaterowie i świadkowie tamtych wydarzeń mają kilka rocznic do uczczenia. Stan wojenny, powstanie komitetu pomocy osobom represjonowanym, powstanie stowarzyszenia osób represjonowanych...

Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska